Już po zapadnięciu zmroku szykowałyśmy się w jednej z klas do odpoczynku. Nagle otworzyły się drzwi i poczułam miły zapach chleba. Równe cegiełki-foremki chleba ułożył Niemiec na stole i dzielił każdej po połowie. Już nigdy w życiu nie jadłam tak smacznego chleba jak wówczas.
Później jadłyśmy również zupy z kotła wojskowego. Same je gotowałyśmy z ziemniaków i buraków dostarczanych przez mężczyzn z pobliskiego kołchozu. Przeżyłam następny ścisły post, bo zupy były bez żadnej omasty, ale i tak miałyśmy lepiej niż jeńcy na placu defilad.
Dostawałyśmy nawet mydło, którym jednak nie można się było umyć. Twarde kamyczki szarego koloru nie myły, a zdrapywały brud. Byłyśmy więc niedomyte, albo raczej brudne. Tego nie można było powiedzieć o Szwabach. Oni myli się i golili codziennie, zawsze więc byli czyści.
Sprzątanie w szkole szybko się skończyło i wyszliśmy na ulicę. Tu był ogrom pracy, bo ciężkie czołgi i samochody rozjeździły już i tak złe drogi. Dopiero wówczas rodzice odnaleźli mnie. Cieszyli się ogromnie, ale i ja byłam szczęśliwa, że ich mam i że jest ktoś jeszcze na tym świecie, komu na mnie zależy.
Czasami udawało się im podrzucić trochę żywności, a to znaczyło dla mnie tyle co życie. Może to komuś wydawać się dziwne, ale z Niemcami łatwiej się było dogadać niż ze swoimi, szczególnie ze stróżami porządku. Jakiś komplement, miłe spojrzenie, uprzejme słowo, a do tego jakaś drobna łapówka w postaci owoców rozbrajała ich. Przecież mimo wszystko oni również byli ludźmi. Może tęsknili za domem, za rodziną. W czasie krótkiego odpoczynku opowiadali o sobie, o swojej ojczyźnie, o rodzinie. Zawiązywała się wątła nić przyjaźni. Ruski wartownik niestety nie mógłby się zwierzać, ani przyjaźnić. Od niemowlęcia mieliśmy zakodowany strach i nieufność. Według ruskich wszędzie czaił się wróg. Zrozumiałam, że za wszelką cenę trzeba wejść w łaski wartowników. Może się to w przyszłości przydać.
Zbliżała się zima. Noce były mroźne, zaczął padać śnieg. W zimie na przełomie 1941 i 1942 roku śniegi były bardzo obfite. Wówczas to przerzucono nas na lotnisko do oczyszczania pasów startowych, ale teraz miałyśmy cieplejsze mieszkanie. Rodzice nie mieli już do mnie dostępu. Zresztą tutaj tak beznadziejnie nie było. Czasami miałyśmy nawet chleb, no i oczywiście zupy z kotła, ale pożywniejsze.
Na lotnisku byliśmy odcięci od świata. Tylko czasami docierał nikły okruch wiadomości. Byłam ciekawa co dzieje się z chłopcami na placu. Jak oni się czują? A oni niestety wszyscy zginęli. Niemcy nawet nie zadawali sobie trudu by chować ich w zbiorowych mogiłach. Zwłoki po prostu były palone. Układano rząd sosnowych konarów i rząd zwłok. Wszystko oblewano benzyną i paliło się ognisko ludzkie.
Zatykałam uszy by jak najmniej słuchać takich okropności. Ci sami wymuskani Niemcy, którzy niemal z tkliwością opowiadali nam o swoich dzieciach, w tym wypadku zachowywali się jak dzikie bestie w ludzkim ciele.
Ciężka praca przy sprzątaniu śniegu, wyrąbywaniu lodu powodowała ogromne wycięczenie, które zagłuszało odruch nienawiści i chęć zemsty. Wieczorem zasypiałam szybko i spałam na twardych deskach kamiennym snem. Z nadejściem wiosny czułam się bardzo źle. Wychudzona, z pociemniałą cerą, na pewno urodą nie grzeszyłam. Najgorsze były oczy. Powieki pokrywały się „jęczmieniami”. Gdy jeden się goił to natychmiast tworzył się następny. Może to z zimna, może z wycieńczenia, brudu, a może po prostu od mycia się piaskowym mydłem.
Bałam się owrzodzeń na całym ciele, tak jak to było w okresie głodu w 1933 roku. Gdyby tak się stało, to Niemcy nie patyczkowaliby się ze mną. Zostałabym rozstrzelana. Ale dzięki Bogu nadeszła ciepła i słoneczna wiosna. Śniegi i lody stopniały, a my przestałyśmy być potrzebne na lotnisku. Znowu wróciłyśmy na drogę. Zasypywałyśmy wyboje i kałuże, a ja często widywałam ukradkiem ojca albo matkę. Oni zawsze w jakimś rowie lub zaroślach zostawiali pakunek z żywnością.
Może promienie słoneczne, a może odrobina żywności od rodziców stała się dobrodziejstwem dla moich oczu. Przestałam odczuwać swędzenie powiek i „jęczmienie” stopniowo ustępowały. Z kawałka lusterka patrzyła na mnie opalona na złoty kolor, nawet nie brzydka twarz dziewczyny, bo miałam już wówczas 21 lat.
Przerzucono naszą kobiecą brygadę do pracy w kołchozie. Spałyśmy bardzo wygodnie w stodole na słomie, a owoców i warzyw było pod dostatkiem. Wartownicy niemieccy nie byli dla nas źli. Kilku z nich już nie pierwszej młodości, bardzo pięknie mówiło po polsku. Oni prawdopodobnie pochodzili ze Śląska i z pewnością byli Polakami, chociaż o tym nigdy nie wspominali. Na mnie - Polkę patrzyli łaskawszym okiem.
Kilka razy ojciec rozmawiał z jednym z nich. Szkoda, że nawet nie pamiętam jego imienia. Domyślałam się, że był Polakiem. Często z nim rozmawiałam i prosiłam, żeby pomógł mi wyrwać się z obozu. Przeczuwałam, że ojciec również powoli działa w tym kierunku, zwłaszcza, że to właściwie nie był jeszcze jakiś rygorystyczny obóz. Nie nosiliśmy nawet pasiaków. Dlatego moje ubranie i obuwie zniszczyło się doszczętnie. Z nastaniem lata chodziłam boso. Nie należało to do przyjemności. Miałam poobijane palce u nóg, a stopy stwardniały niczym podeszwy.
W końcu nadeszła upragniona wolność. Wiele poświęcenia, pieniędzy i odwagi ze strony rodziny, a szczególnie ojca kosztowało moje wykupienie, ale wszystko się udało. W domu nareszcie porządnie umyta zaczynałam wszystko od nowa...